Bezdomni z Jaworzna zamiast udać się na zaplanowaną pielgrzymkę pieszą do Ziemi Świętej – okrążali teren ogrodu i kościoła kilkaset razy dziennie. Użytkownicy mediów społecznościowych podejmują kolejne wyzwania: rapują, polecają dobre filmy, nagrywają filmiki. Artyści wspólnie śpiewają niezapomniane songi. A jak w dobie koronawirusa radzą sobie zwyczajni zjadacze chleba? Zapytałam o to kilka osób z różnych części świata – od górskiej wioski, przez centralne Włochy, po kongijski busz. Od studentki, przez wielodzietną rodzinę, po seniorkę.
Studentka
Decyzję musiała podjąć w momencie. O zamknięciu polskich granic dowiedziała się w nocy, kiedy była jeszcze w pracy w angielskim Hull, gdzie studiuje marketing. – Wia?zało sie? to z natychmiastowym kupieniem biletu do Berlina, skąd później odebrał mnie tata – opowiada Alicja. – Z zostawieniem uczelni, poinformowaniem szefa i kolez˙anek, z˙e od następnego dnia nie be?dzie mnie w pracy, a chłopaka – z˙e nie wiem, kiedy zno´w sie? zobaczymy. Była to dla mnie bardzo stresuja?ca decyzja. Czułam, że muszę albo zostawić moje dotychczasowe z˙ycie i plany i wro´cic´ do Polski, albo wyjechać stamtąd z jedna? tylko walizka? i nadzieją, z˙e wszystko jakos´ sie? ułoz˙y i znów będę mogła być w Hull...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Na szczęście mogła liczyć na rodziców i zrozumienie chłopaka. Również uczelnia – mimo wcześniejszych obaw Alicji, czy w ogóle uda jej się skończyć semestr – tydzień później zdecydowała się na zdalne nauczanie. Teraz więc uczy się przed monitorem komputera jak wszyscy polscy studenci, zalicza kolejny rok, nadrabia czas z rodziną, którego przez ostatnie 2 lata nie miała, i... ma nadzieję, że niedługo znów będzie mogła się spakować w tę jedną walizkę.
Seniorka
Jak zawsze szykowała się na świąteczny dom pełen rodziny. Miała być gromada ukochanych wnuków, córka z mężem stęsknieni za polską Wielkanocą. Nie mieli jak dojechać – europejskie granice pozamykane. Pod koniec maja br. z kolei zaplanowała wyjazd do Newcastle na obronę pracy magisterskiej swojej wnuczki. Maj minął, ona w domu, a wnuczka obroniła się przez internet. – Może to i dobrze, bo siły już nie te, a ja nie usiedzę w miejscu, jestem chłonna zwiedzania. Trzeba kiedyś w końcu powiedzieć „basta” – zastanawia się prawie 80-letnia pani Barbara.
Reklama
Przez czas kwarantanny starała się radzić sobie sama. Problemy, zwłaszcza zdrowotne, trochę jej się spiętrzyły – ciśnienie nie takie jak trzeba, inne schorzenia, wypadek w łazience, którego skutki czuje do dziś, wizyty u lekarzy specjalistów nienależące w dobie pandemii do najbardziej wyczekiwanych... Mimo wszystko pozytywnie podchodzi do życia i nie daje się lękowi. Doceniła nareszcie bożonarodzeniowy prezent – tablet, dzięki któremu teraz może się łączyć ze swoimi najbliższymi i widzieć, czym żyją, jak wyglądają. Czas stara się wykorzystywać maksymalnie. – Zajęłam się robótkami – opowiada wrocławianka. – Naszyłam wnuczkom ubranek dla lalek, zrobiłam bliskim szaliki już na Boże Narodzenie jako pamiątkę po babci. Poczytałam więcej Pisma Świętego. Zaczęłam już chodzić do kościoła – to jednak zupełnie inny kontakt z Panem Bogiem niż przez telewizję. Dużym wytchnieniem jest dla mnie balkon. Jako botanik nie wyobrażam sobie życia bez roślin. Jest więc ich pełny – od rozmarynu i mięty po rośliny kwitnące. Mam z nimi niemal uczuciowy kontakt. Ten mój ogród w pigułce to całe moje życie. Radzę więc sobie, jak mogę, i ufam.
Matka
– Na początku kwarantanny wszyscy tylko jedli i jedli. Nie wychodziłam z kuchni: gotowałam, przygotowywałam. Nauka zdalna to dla mnie zdecydowane ułatwienie życia – z humorem mówi Marta, mama piątki dzieci w wieku od roku do czwartej klasy podstawówki, w tle z dodatkowymi zajęciami w szkole muzycznej najstarszych w sąsiedniej miejscowości. – Mój mąż uczy informatyki. Na pracę zdalną poświęca dużo więcej czasu niż wcześniej. Do tego dochodzi mnóstwo telefonów z prośbą o pomoc – w końcu informatyk to teraz zawód na topie. Na szczęście sytuacja się stabilizuje.
Mieszkają na odludziu, tuż przy słowackiej granicy. Domy porozrzucane daleko od siebie, zupełnie bezpiecznie mogli więc iść na spacer całą gromadką. – Przymusowy czas w domu dobrze zadziałał na dzieci, jeszcze bardziej zżyły się ze sobą, nauczyły się gospodarować czasem. Moja czwartoklasistka na Skypie kontaktuje się z babcią matematyczką, która wyjaśnia jej wszelkie zawiłości przedmiotu. Młodsza z kolei wymaga nadzoru mamy, zobaczyłam więc lepiej, jak pracuje. Trochę inaczej poznałam swoje dzieci, zwłaszcza jeśli chodzi o naukę.
Reklama
Podstawowy mankament to niewielki kontakt z innymi dziećmi. A jedyny kontakt społeczny w przypadku dorosłych – to kościół. Uczyli się, jak uczestniczyć we Mszy św. Rano chodził tata, w ciągu dnia cała rodzina przed telewizorem, mama wieczorem. Teraz szukają miejsc, gdzie Eucharystię można przeżyć z dziećmi na zewnątrz.
Co jeszcze? – Zawsze staraliśmy się, żeby dzieci miały mały kontakt z internetem. Teraz jest to niemożliwe. Niefajne jest też to, że różnorodne media podają sprzeczne informacje na temat koronawirusa, które wprowadzają zamęt. Nie wiadomo więc, czego się trzymać.
Ojciec
Reklama
Mieli wszystko idealnie zaplanowane. Nagle czas się zatrzymał. Strach o siebie, a zwłaszcza o nienarodzone jeszcze dziecko. Przecież to właśnie we Włoszech epidemia zaczęła zbierać największe w Europie śmiertelne żniwo. Brak wizyt kontrolnych, jedynie konsultacje telefoniczne. Jak sobie teraz poradzą? Czy żona będzie rodziła w domu? – Termin za miesiąc, więc żyliśmy nadzieją, że to wszystko minie – mówi Matteo. – Jednak nie tym razem. W nocy żona poczuła się źle. Mimo całkowitego zakazu przemieszczania się rano zdecydowaliśmy się jechać do najbliższego szpitala. Jedzie z nami nasz 10-letni syn. A tam wszyscy w kombinezonach i przyłbicach jak ufoludki. Żona mimo bólów porodowych przechodzi całą procedurę. Nie mogę iść razem z nią. Drugie piętro jest zajęte przez osoby chore na COVID-19. Po długich prośbach dostaję się na oddział położniczy. Syn zostaje w samochodzie – strażnik obiecuje, że będzie miał go na oku. Synek urodził się miesiąc przed terminem. Słyszę piękną sygnaturkę: Zdrowaś Maryja. Spoglądam przez okno. W oddali Morze Adriatyckie, pod oknem ulica, która oddziela szpital od klasztoru Kapucynów w San Giovanni Rotondo. Będzie dobrze. Ojciec Pio pomoże.
Do szpitala, gdzie żona z dzieckiem są jeszcze przez tydzień, Matteo przyjeżdża każdego dnia. Musi uważać, bo wokół zakażenia i śmierć. Zahacza o pusty teraz kościółek, w którym stoi słynny konfesjonał Ojca Pio. – Ojcze Pio, dziękuję za drugiego syna, za rodzinę i ten święty czas przestoju i ciszy. Mamy więcej siebie nawzajem. Wszystko inne może poczekać. Są teraz ważniejsze sprawy.
Misjonarka
Siostra Anna ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów w normalnej sytuacji szykowałaby się właśnie do wyjazdu na urlop do Polski. Teraz jej myśli krążą raczej wokół chorych, którzy ze względu na zamknięte granice zostali odcięci od możliwości przyjęcia kolejnej dawki chemioterapii. Do tej pory z Demokratycznej Republiki Konga na leczenie jeździli do Rwandy. – U nas, w Kongo, nie ma potrzebnych leków ani żadnego ośrodka onkologicznego – opowiada. – Udało nam się, na szczęście, znaleźć lekarza, który podjął się leczenia. Rwanda udostępniła składniki chemii i przez znajomości dotarły na naszą stronę. Nie wiemy, na jak długo wystarczą...
Reklama
Granice zamknięte, ceny żywności poszybowały w górę. Młodzież pozbawiona nauki i jakichkolwiek zajęć zaczyna się łączyć w bandy i okradać domy, zbiory z pól. Do kongijskiego buszu nie dociera żadna pomoc. Nie ma masek ani środków dezynfekujących. – W mentalności tutejszych ludzi jest oszczędzanie na wszystkim: edukacji dzieci, zdrowiu, higienie. Jeśli mają do wyboru kupno mydła czy jedzenia, wybiorą to drugie, żeby nakarmić rodzinę. Poza tym – jak mają się izolować, skoro tu wszystko dzieje się na zewnątrz: kuchnia, pranie, zabawy dzieci, kran z wodą, prysznic... W domu tylko śpią.
Plusy? – Nie uczę licealistów katechezy ani nie prowadzę przedszkola, mam więc czas na systematyczną i bardziej intensywną naukę języka suahili. A nasze postulantki, które nie mogą wrócić do Rwandy, są u nas i uczą się piec chleb, kisić kapustę, gotować i... uprawiać nasze warzywa: marchew, buraki czy sałatę.
Opiekunka
– Jestem w szczególnej sytuacji niezwiązanej z pandemią – opowiada Agnieszka z Międzynarodowego Ruchu Dobroczynnego „Betel”. – Stan zdrowia chłopca z zespołem Downa, który ma 59 lat, a więc jest już staruszeczkiem, od półtora roku jest coraz gorszy. W kwietniu br. przeszedł obustronne zapalenie płuc. Po powrocie ze szpitala już nie wstaje i wymaga całościowej opieki. Czy pandemia byłaby czy nie, to od paru miesięcy i tak nie wychodzę z domu na dłużej, bo jestem przy Sławku.
Agnieszka prowadzi dom z osobami niepełnosprawnymi umysłowo na południu Polski. Codzienne warsztaty terapii zajęciowej jej podopieczni musieli zamienić na dom i zajęcia organizowane przez nią. Ci, którzy kiedyś nie mieli możliwości uczestniczenia w warsztatach, czas kwarantanny przeżywają lepiej. Pozostali się nudzą, nie mogą sobie znaleźć miejsca, są kapryśni, pobudliwi. Zupełnie jak dzieci 5-, 6-letnie, bo taki jest poziom ich inteligencji.
– Obecność chłopców w domu jest dla mnie błogosławieństwem. Dwaj z nich są na tyle silni, że pomagają mi fizycznie w przenoszeniu Sławka i opiece nad nim. Dzięki temu nie ma takiej chwili w ciągu dnia, żeby Sławek był sam. Zawsze są przy nim dwaj chłopcy. Z tego wszystkiego nawet nie zauważyłam do końca, że trwa pandemia.
***
Każdy z nas mógłby opowiedzieć swoją historię albo jej fragment z życia swoich bliskich czy przyjaciół. Byłyby i te bardziej pozytywne, i te z bardziej dramatyczną fabułą. Kiedy to wszystko wróci do normy? Nikt, niestety, nie potrafi odpowiedzieć. Nie wiemy nawet, jak będzie wyglądać sytuacja, kiedy ten artykuł trafi do rąk naszych czytelników. Pewne jest jedno: mamy duży wpływ na to, jakie zakończenie będzie miała historia każdego z nas...
Niektóre imiona na prośbę bohaterów zostały zmienione.