Studiuję archeologię chrześcijańską na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW) w Warszawie. Na wykładach poznajemy kulturę i historię świata, po którym nie pozostało
nic prócz zmurszałych kłód drewna, martwych kamieni, fragmentów ceramiki czy pordzewiałych żelaznych przedmiotów, a jedynie niekiedy jakieś teksty pisane. Na zajęciach uczymy się, w jaki
sposób można z tego wszystkiego odczytać dzieje dawnych kultur, jak dowiedzieć się o warunkach i sposobie życia ludzi sprzed setek i tysięcy lat. Nauki jest
dużo i nie jest łatwa. Trzeba zapamiętać wiele zdarzeń, nazwisk, dat. Często oglądamy zdjęcia i przezrocza różnego rodzaju zabytków. Każdy musi umieć określić, co dana fotografia
przedstawia. Dlatego też archeologia jest bardzo ciekawą dziedziną wiedzy, a studiowanie jej sprawia satysfakcję. Tym bardziej, że na każdych wakacjach należy odbyć praktykę wykopaliskową.
Trwa ona minimum trzy tygodnie. Na wykopaliskach stosuje się w praktyce to, czego uczymy się na wykładach.
Archeolog zajmuje się badaniem danego obszaru świata w określonych ramach czasowych, np.: egiptologa interesuje starożytny Egipt. Nie jest tak, że każdy archeolog jest specjalistą, który
wie wszystko o każdym rejonie kuli ziemskiej. Każda dziedzina nauki jest podzielona na specjalności i tak też jest i w archeologii. Niektórzy badacze zajmują
się starożytną Grecją, inni Europą w okresie wędrówek ludów. Mnie interesuje Bliski Wschód. Wiem, że jest to odległy rejon świata i dlatego w sferę marzeń odkładałem uczestnictwo
w wykopaliskach na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Jednak okazało się, że takie marzenia są możliwe do zrealizowania. Polscy archeolodzy wyjeżdżają do pracy na Bliski Wschód i zabierają
ze sobą do pomocy studentów. Dr Tomasz Waliszewski, który przed laty ukończył archeologię na Akademii Teologii Katolickiej (teraz Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego), a obecnie
jest wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim, jeździ od kilku lat ze studentami do Libanu. Chętnie przyjmuje do swojej ekipy również studentów z UKSW. Zgłosiłem się na te wykopaliska
i wiosną moje nazwisko znalazło się na liście osób zakwalifikowanych do wyjazdu.
W czerwcu odbyło się spotkanie organizacyjne. Dr T. Waliszewski omówił konkretne sprawy związane z wyjazdem i poruszył problemy, z którymi zetkniemy się na miejscu,
m. in.: potrzebę odpowiedniego zachowania się w związku ze wspólną pracą z libańskimi robotnikami, konieczność zabezpieczenia się przed komarami czy niebezpieczeństwo
spotkania na swojej drodze jadowitego węża lub skorpiona. Podzieliliśmy też między siebie funkcje: pomoc w przygotowaniu i spakowaniu sprzętu archeologicznego, rezerwację biletów
oraz wizytę w ambasadzie libańskiej w celu załatwienia wiz (doświadczenie uczyło, że o ile mężczyźni bez trudu otrzymywali wizy na miejscu, w Libanie, to młodym
kobietom łatwiej jest starać się o nie w Polsce).
Do Libanu dotarliśmy w kilku grupach. Większość leciała samolotem, ale byli też i tacy, którzy zdecydowali się jechać lądem przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję i Syrię.
Najważniejsze było to, żebyśmy wszyscy stawili się na miejscu i na czas, czyli 23 sierpnia w miejscowości Chhim (czyt.: szheim), prawie 30 km na południe od Bejrutu. Na początku
I tysiąclecia Chhim było tętniącą życiem osadą. Do tej pory odkryto tam budynki mieszkalne funkcjonujące od I do VIII w., pięć tłoczni oliwy, rzymską świątynię z połowy
II w., cmentarzysko z okresu rzymskiego (I-IV w.) oraz kościół z końca V w., zbudowany w konstrukcji bazylikowej.
Podróż upłynęła spokojnie. Z lotniska w Bejrucie odebrał nas dr Waliszewski i zawiózł na nocleg do Francuskiego Instytutu Archeologii Bliskiego Wschodu. Następnego
dnia wyruszyliśmy do Chhim. Teren wykopalisk jest strzeżony przez cały rok. Metalową bramę wjazdową otworzyli nam strażnicy. Samochód ruszył pod górę i po dłuższej chwili zatrzymał się nieopodal
małej, płaskiej powierzchni porośniętej suchymi, ostrymi trawami. To był parking. Za nim naszym oczom ukazały się dwa murowane budynki, resztki starożytnych budowli oraz dużo większych i mniejszych
kamieni. To właśnie było miejsce mojej przyszłej, sześciotygodniowej, ciężkiej pracy. W jednym z murowanych budynków mieściła się kuchnia i łazienka, a w drugim
przebieralnia, czyli miejsce, w którym przechowywaliśmy nasze bagaże i ubrania oraz „biuro” - sala przeznaczona do pracy dokumentacyjnej.
Na początku trzeba było całą bazę doprowadzić do porządku: wymyć pomieszczenia, wyczyścić sprzęty z całorocznego kurzu, rozwiesić kilka wielkich plandek, głównie do ochrony przed słońcem
(pod jedną z nich mieściła się nasza jadalnia), zbudować prowizoryczne, ale duże stoły potrzebne do pracy pod gołym niebem. Kiedy wszystko było gotowe, rozpoczęły się mozolne, wymagające największego
wysiłku, właściwe prace archeologiczne. Wszyscy zostali podzieleni na grupy, a do każdej z nich dołączono kilku miejscowych robotników. Moja grupa liczyła czterech archeologów i 6-8
robotników. Obecne wykopaliska były kontynuacją ubiegłorocznych prac. Mieliśmy zbadać bieg odkrytej uprzednio uliczki, odgruzować jedno pomieszczenie, ustalić wielkość drugiego i uchwycić zarys
muru oporowego podtrzymującego ziemię tworzącą taras na zboczu góry. Praca w dużej mierze polegała na odrzucaniu kamieni zalegających na naszej działce. Problem był w tym, by nie
wyrzucić ich za dużo. Zdejmowaliśmy je warstwami uważając, aby nie rozebrać przy okazji zachowanych ścian, ław czy posadzek. Wysokość badanego pomieszczenia wynosiła, jak się okazało, ok. 2,
5 m i do takiej głębokości trzeba było z jego wnętrza usunąć kamienie. Praca była ciężka i dlatego w mojej grupie byli tylko mężczyźni. Należało również wykonać
sondaże, pomiary wysokości n. p. m., plany, rysunki profili powierzchni - czyli to wszystko, co jest niezbędne do dokumentacji naukowej.
Praca trwała od poniedziałku do soboty. Mimo pozornej monotonii, żaden dzień nie był nudny. Pracę rozpoczynaliśmy o godz. 6.30, gdyż z rana było trochę chłodniej. Po czterech
godzinach było drugie śniadanie połączone z półgodzinną przerwą. Robotnicy kończyli pracę o godz. 13.30, a my wówczas zaczynaliśmy własne zajęcia, czyli dokumentację:
porządkowanie znalezisk, pisanie do nich fiszek, uzupełnianie dziennika prac, mycie i rysowanie znalezionej ceramiki itd. O godz. 14.30 był obiad (posiłki przygotowywaliśmy po kolei,
w ramach dyżurów, bez względu na kucharskie zdolności i chęci do zmywania naczyń; kończąc jeden z takich dyżurów, wieczorem, znalazłem skorpiona, który przywędrował do
naszej kuchni - na szczęście nic złego się nie stało i wyniosłem go w odległe miejsce). Po obiedzie mieliśmy przerwę na odpoczynek do godz. 16.30, a później kontynuowaliśmy
prace własne. W tym czasie należało także dokonać inwentaryzacji przydzielonych grup zabytków. Niektóre trzeba było rysować. Każdy zabytek musiał być następnie opatrzony numerem, sfotografowany,
włożony do oddzielnej torebki i zapakowany we właściwej kolejności do określonego pudełka. To była praca lekka, ale żmudna i monotonna, trwała czasami aż do godz. 19.00,
czyli do zachodu słońca. Później, z racji braku miejsca w oświetlonych pomieszczeniach, nie można było jej kontynuować. Z oświetleniem też mieliśmy kłopoty, gdyż dostawy
prądu były przerywane w poszczególnych częściach miasta prawie codziennie na kilka godzin. Z tego względu świece i lampy naftowe bardzo się przydały. Na szczęście, po
kilkunastu dniach, niedaleko naszej bazy, został ustawiony wielki generator włączający się samoczynnie w czasie przerw w dostawie prądu.
Niedziele były wolne od pracy. Niestety do najbliższego kościoła było dość daleko i musielibyśmy dojeżdżać do niego samochodami. Na szczęście brak świątyni nie był problemem. Przecież mieliśmy
„swoją bazylikę”! Ze starożytnej (z V w.) budowli zachowało się tylko trochę murów ukazujących jej kształt i wielkość, resztki kolumn i zarys prezbiterium. Na posadzce
można oglądać piękne mozaiki, które na szczęście nie uległy zniszczeniu. Przed kilku laty trzy fragmenty mozaik zostały wycięte i skradzione. Dwa z nich policja odzyskała (złodzieje
nieumiejętnie się z nimi obchodzili i obecnie są w bardzo złym stanie), trzeciego nie odnaleziono. Przywiozłem ze sobą wszystko, co jest potrzebne do odprawiania
Mszy św. W ciągu dnia każdy był zajęty swoimi sprawami. Dopiero wieczorem mogliśmy się zebrać, gdyż wszyscy mieli wolny czas. Wówczas odprawiałem Msze św. Brała w nich udział duża
grupa uczestników wykopalisk. Ołtarza, jako takiego, nie było. Jeden z archeologów zbił dwie nieduże deski i położył je na dosyć równo zakończonej resztce kolumny. Przykrywałem je
obrusem i taki mieliśmy ołtarz. Zamiast organów grały nam cykady. Do oświetlenia używaliśmy świeczek i latarek, a poza tym świeciły nam gwiazdy i księżyc. Ktoś
powiedział: „To niesamowite. Po tylu wiekach znów w tym miejscu modlą się chrześcijanie”. Miał rację.
Sobotnie popołudnia i niedziele każdy mógł spędzać w dowolny sposób. Mało kto pozostawał w obozie w te dni. Niektórzy jeździli na wycieczki (zwłaszcza ci,
którzy byli w Libanie po raz pierwszy), inni odwiedzali bibliotekę Francuskiego Instytutu Archeologii Bliskiego Wschodu w Bejrucie, posiadającą bogaty księgozbiór z dziedziny
archeologii. Ja należałem do pierwszej grupy. O Libanie i jego zabytkach słyszałem już dawno. Śp. ks. Michał Wilniewczyc, nasz ojciec duchowny w Wyższym Seminarium Duchownym
w Drohiczynie, przez pięć lat przebywał w Libanie po wyjściu z ZSRR z armią gen. W. Andersa. Tu właśnie, na Uniwersytecie św. Józefa, obronił pracę magisterską
z teologii. Opowiadał czasami nam - klerykom o tym kraju. Już wtedy chciałem zobaczyć to wszystko na własne oczy. Te marzenia spełniły się po 18 latach.
Liban to niewielki kraj o powierzchni 10,3 tys. km2. Zamieszkują go niecałe 3 mln mieszkańców. Naturalne ukształtowanie terenu dzieli kraj na pasy biegnące z północy na południe:
wzdłuż Morza Śródziemnego położona jest żyzna nizina nadmorska, następnie są góry Libanu, później wielka, urodzajna dolina Bekaa, przez którą płynie największa rzeka Libanu i jeszcze dalej
góry Antylibanu. Jedną z głównych arterii komunikacyjnych jest autostrada biegnąca wzdłuż wybrzeża. Dostać się do niej można było rzadko kursującym autobusem komunikacji liniowej bądź taksówką,
na którą było nas stać dlatego, że podróżowaliśmy w grupie. Nareszcie mogłem zobaczyć miejsca, o których słyszałem, uczyłem się i które do tej pory oglądałem tylko na
zdjęciach w książkach. Czym innym jest oglądać ilustracje, a czym innym ujrzeć to wszystko na własne oczy, czy chodzić wśród ruin sprzed kilkuset i kilku tysięcy lat.
Liban był miejscem, w którym spotkały się bardzo stare, ale często odmienne kultury i cywilizacje. W związku z tym można tam znaleźć ślady fenickie, greckie,
rzymskie. Wiele zabytków pozostawili też po sobie Bizantyńczycy, krzyżowcy, a także Arabowie i Turcy. Stolicą Libanu jest Bejrut. To stare miasto fenickie wspominane było już w XV
w. przed Chr.. W latach 1110-1291 znajdowało się ono we władaniu krzyżowców. Kolejnym interesującym miejscem, zwłaszcza dla archeologa, jest Byblos. Najstarsze ślady zamieszkania
pochodzą tu z ok. 7 tys. lat przed Chr., do dziś zachowała się m.in. świątynia - funkcjonująca od III tys. do czasów rzymskich - Baalat Gubal, opiekunki miasta; groby szybowe z sarkofagami
skrzyniowymi, m.in. sarkofag króla Achirama z XIII w. przed Chr. z najstarszym znanym napisem fenickim, a także pochodzące z czasów rzymskich ruiny teatru,
bazyliki, nimfeum i kolumnady. Trypolis - w czasach krzyżowców, w latach 1098-1289 miasto to było stolicą chrześcijańskiego Hrabstwa Trypolisu. Do dziś zachowała
się twierdza krzyżowców z XII w. przebudowana później przez Mameluków z Egiptu; Wielki Meczet - dawniej kościół z XII w., meczety, mauzolea, zajazdy dla karawan,
głównie z XIV w.; Wieża Lwa z XIV w. Baalbek był ważnym ośrodkiem religijnym w czasach cesarstwa rzymskiego, w którym dokonano połączenia kultów wschodnich.
Zachowały się tu ruiny kompleksu świątynnego poświęconego Jowiszowi, Wenus i Merkuremu, powstałego w I-III w. po Chr.. Kolumny w tym sanktuarium miały po 20 metrów wysokości.
Tyr to miasto fenickie założone w znacznej części na przybrzeżnej wysepce śródziemnomorskiej. Ze względu na swoją bardzo dogodną lokalizację w X w. przed Chr. objęło hegemonię
polityczną i gospodarczą wśród miast fenickich. Dzięki swemu położeniu, a także najsilniejszym fortyfikacjom na całym wybrzeżu było bardzo trudne do zdobycia; w VI w.
przed Chr. wytrzymało 13-letnie oblężenie króla babilońskiego Nabuchodonozora II, (tego samego, który w 587/586 r. przed Chr. zdobył Jerozolimę i uprowadził Żydów do niewoli).
W 332 r. Aleksander Wielki zdobył Tyr po siedmiomiesięcznym oblężeniu. W IV w. przed Chr. miasto połączono groblą z lądem stałym. W okolicach Tyru i Sydonu
przebywał Pan Jezus (Mk 7, 24-31). Tak więc południowy Liban to także Ziemia Święta. Gdy św. Paweł wracał z trzeciej podróży misyjnej zatrzymał się w Tyrze przez siedem dni
(Dz 21, 3-4). W latach 1124-1291 miasto znajdowało się w rękach krzyżowców i stanowiło ważny punkt strategiczny. Wykopaliska odsłoniły tu m.in. ruiny rzymskie i bizantyńskie,
takie jak: ulicę z kolumnadami, hipodrom czyli stadion do wyścigów konnych, cmentarzysko. Sydon pod koniec II tysiąclecia przed Chr. stał się najpotężniejszym miastem fenickim. Dzisiaj można
w nim zobaczyć ruiny fenickiej świątyni Eszmuna X-V w. przed Chr., resztki zamku krzyżowców z XIII w. przebudowanego w XVII-XVIII w., ruiny zamku św. Ludwika z XII
w., Wielki Meczet, dawniej kościół Joannitów z XIII w. Św. Paweł był w Sydonie podczas swojej morskiej podróży na rozprawę sądową przed cesarzem w Rzymie (Dz 27, 3). Nawet
najlepsze zdjęcie nie przekaże atmosfery starego arabskiego miasta w Sydonie czy Trypolisie. Widać będzie na nim wąskie uliczki, sklepy, zaniedbane domy, ludzi. Jednak to tylko ilustracja.
Zobaczyć żywych ludzi chodzących po ulicach, targujących się przy straganach, pachnących przyprawami, rozmawiających w swoim, obcym mi języku - tylko w ten sposób można ten
obcy kraj poczuć, posmakować, usłyszeć.
Chociaż Liban leży daleko od Polski to jednak i tam można usłyszeć polską mowę. Na południu kraju stacjonują wojska Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wśród nich są także polskie oddziały
w Tebnine i En Naqoura. Żołnierze odwiedzili nas kilkakrotnie. Również i archeolodzy wybrali się do nich z rewizytą, m.in. w dzień święta wojsk lądowych
(12 września). Od dr. T. Waliszewskiego dowiedziałem się także, że w El Fidar jest szkoła prowadzona przez salezjanów, a wśród nich znajduje się dwóch Polaków: ks. Jarosław i ks.
Kazimierz. W poprzednich latach misja archeologiczna utrzymywała z nimi kontakt. Bywało, że niektórzy jeździli tam, by uczestniczyć w niedzielnej Mszy św. Postanowiłem
ich odwiedzić.
Po dotarciu do Bejrutu wsiadłem do autobusu jadącego do Jbeil (Byblos) przez El Fidar. Nie obyło się bez drobnych kłopotów: arabski kierowca nie znał języka angielskiego, a ja arabskiego.
Nie umiał też odczytać łacińskich liter na mapie, którą mu pokazałem chcąc wyjaśnić, dokąd jadę. Na szczęście nigdzie nie brak ludzi dobrej woli. Jeden z arabskich pasażerów pomógł mi wyjaśnić,
o co chodzi. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce, kierowca odwrócił się i dał mi znak, że jesteśmy w El Fidar. W niedalekiej odległości zobaczyłem wieżę kościoła.
Ponieważ wokół nie było żywego ducha i nie mogłem dopytać się o szkołę, ruszyłem w kierunku świątyni. Stała na małym, skalistym wzgórku wysuniętym w morze.
Prowadziło do niej szerokie na kilkanaście metrów przejście (potem dowiedziałem się, że dawniej była to wysepka i dopiero z czasem dobudowano stałą drogę). Niestety, furtka na teren
świątyni była zamknięta. W tym czasie na pobliski parking przyjechała samochodem jakaś kobieta. Poinformowała mnie, że w niedługim czasie ma przyjechać na Mszę św. ksiądz i on
będzie mógł mi wskazać budynek szkoły. I rzeczywiście, po kwadransie przyjechał ksiądz. Z jego samochodu wysiadła także młoda kobieta i dwoje dzieci. Pomyślałem sobie,
że podwiózł kogoś do kościoła (później dowiedziałem się, że jest maronitą; maronici są w łączności z Kościołem rzymskokatolickim, ale ich kapłani mogą się żenić; tak więc z pewnością
przywiózł na Mszę św. swoją rodzinę). Zaczęli zjeżdżać się także parafianie. Jeden z nich na prośbę kapłana zaraz zawiózł mnie do pobliskiej szkoły. Księża salezjanie przyjęli mnie bardzo gościnnie.
Pokazali mi dużą, nową, działającą od roku szkołę techniczną. Rozmawialiśmy o wielu sprawach dotyczących sytuacji Kościoła w Libanie, m.in.: jak kontakty mają między sobą różne wyznania
chrześcijańskie, jak wygląda życie chrześcijan wśród muzułmanów. Obejrzeliśmy także relację z Mszy św. odprawianej przez głowę Kościoła Libańskiego w Lisieux we Francji
przy licznym udziale wiernych z Libanu. Była to modlitwa dziękczynna po peregrynacji relikwii św. Teresy od Dzieciątka Jezus po Libanie. Przypomniałem sobie wtedy, że podczas zwiedzania chrześcijańskiej
dzielnicy w Tyrze w wielu publicznych miejscach widziałem wizerunki św. Tereski. Zapewne wiązało się to właśnie z peregrynacją. Następnie ks. Jarosław zawiózł mnie do
pobliskiej Harissy. Znajduje się tam sanktuarium maryjne Białej Pani, Strażniczki i Opiekunki Libanu. Położone jest na szczycie góry nad zatoką Jounie. Śnieżnobiała statua Matki Bożej znajduje
się na stożkowatej wieży wysokiej na kilkanaście metrów. Pielgrzymują tam nie tylko chrześcijanie, ale i muzułmanie. To sanktuarium łączy wszystkich Libańczyków. Z podnóża figury
Maryi rozciąga się piękny widok na Morze Śródziemne, góry oraz położone na wybrzeżu większe i mniejsze miejscowości. Wieczorem, pełen wrażeń wróciłem do Chhim.
Podróżowanie po obcym kraju jest pouczające pod każdym względem. Można się wybrać na wycieczkę z biurem podróży. Wynajęty autokar zawiezie wtedy uczestników na czas w wyznaczone
miejsce, a przewodnik opowie o wszystkich ciekawych wydarzeniach z nim związanych. W ten sposób oszczędza się czas i można się dowiedzieć wielu nowych
rzeczy. Jednak jest i inna możliwość podróżowania: samemu wsiada się w dowolne środki transportu i jedzie się tam gdzie się chce. W ten sposób więcej czasu
traci się na dojazd i bez komentarza przewodnika mniej można się dowiedzieć, ale w takiej sytuacji można zwiedzić to, co kogoś naprawdę interesuje. Również o wiele lepiej
poznaje się ludzi i kraj, po którym się podróżuje. Pewnego razu pojechaliśmy autobusem do Trypolisu. Na przystanku poszliśmy do kasy dowiedzieć się, o której godzinie odjeżdża autobus
powrotny. Okazało się, że kasjer zna język polski, przebywał kilka lat w Gdańsku i ma żonę Polkę. Ostatni autobus z Trypolisu do Bejrutu odjeżdżał o godz. 17.15.
Kasjer kazał nam przyjść koniecznie nie później niż pół godziny przed odjazdem. Podziękowaliśmy za informację i poszliśmy w dwóch grupach zwiedzać miasto, umówiwszy się,
że spotkamy się na miejscu o godz. 16.30. Najpierw obejrzeliśmy cytadelę krzyżowców. Znajduje się ona na wzgórzu. Z jej wysokich murów było pięknie widać stare i współczesne
miasto. Schodząc od cytadeli zapytaliśmy przypadkowego przechodnia (trzeba przyznać, że wielu ludzi zna tam język francuski lub angielski) o drogę do Wielkiego Meczetu. Okazało się, że trafiliśmy
na przewodnika-hobbystę, który oprowadził nas po całym starym mieście, szczegółowo opowiadając o wielu miejscach i budynkach. Pokazał nam m.in. stare kościoły i meczety,
szkołę koraniczną, karawanseraj (stary zajazd dla karawan), manufakturę, w której do dziś, starym arabskim sposobem, ręcznie produkuje się mydło. Gdy zbliżała się pora odjazdu zaczęliśmy się
kierować w stronę przystanku autobusowego. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do cukierni. Trypolis znany jest w Libanie z produkcji słodyczy, a zwłaszcza ciastek.
Szybko dokonaliśmy zakupu i równo o godz. 16.30 moja grupa stanęła przed przystankiem. Nagle wyszli z niego nasi koledzy z drugiej grupy i kazali
nam natychmiast iść do kasy i kupić bilety. Okazało się, że kupiliśmy ostatnie, jakie były! Znajomy kasjer sprzedając je nam odczuwał ulgę, że zdążyliśmy. Wyszedł też przed budynek, żeby nam
pomachać. Ledwie wsiedliśmy (jako ostatni pasażerowie) i autobus ruszył. Do prawidłowego odjazdu miał jeszcze 40 minut czasu! No cóż, co kraj to obyczaj. Teraz dziękowaliśmy w duchu
kasjerowi za to, że kazał nam wcześniej przyjść.
Ostatniego dnia naszego pobytu w Libanie postanowiliśmy odwiedzić znajdujący się w Bejrucie cmentarz polskich uchodźców z czasów II wojny światowej. W sąsiedztwie
są także cmentarze żołnierzy francuskich i brytyjskich. Niestety, nie można było wejść na ich teren, ponieważ w niedzielę po południu były po prostu zamknięte. Polski cmentarz nie
jest duży. To na nim właśnie została pochowana przedwojenna piosenkarka Hanka Ordonówna (od 1990 r. jej doczesne szczątki spoczywają na warszawskich Starych Powązkach).
Bardzo miło wspominam Munira Atallah. To Libańczyk, kustosz muzeum w Beit ed Dine. Znajduje się ono w byłym pałacu (zbudowanym w I poł. XIX w.) miejscowego emira,
a część jego zabudowań stanowi letnią rezydencję prezydenta kraju. Kustosz ukończył studia archeologiczne na Uniwersytecie Warszawskim i tam obronił swój doktorat. Ożenił się z Polką.
Sam bardzo dobrze mówi po polsku, podobnie jak i jego dwie córki, choć na stałe mieszkają w Libanie. Kilka razy odwiedził bazę w Chhim i sam gościnnie nas podejmował
w Beit ed Dine.
Sześć tygodni prędko minęło. Pewnej nocy wyruszyliśmy z lotniska w Bejrucie w powrotną podróż do Polski. Wykopaliska były czasem intensywnej nauki i ciężkiej
pracy, ale warto było jechać. Bliski Wschód to inny, ale i piękny świat. Wiele obiegowych opinii na jego temat nie jest prawdziwych. W samym Libanie, w którym znaczny
procent mieszkańców stanowią chrześcijanie, wpływy współczesnego Zachodu są wyraźne, ale na każdym kroku widać tu też ślady kultury Wschodu. Liban to interesujący kraj, który warto odwiedzić i poznać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu