Żyjemy w XXI w., w dobie ogromnych osiągnięć techniki, wszechstronnego rozwoju cywilizacji, w mieście, które nosi dumną nazwę „duchowej Stolicy Polski”.
Niestety, w tej pogoni za coraz to wyższym standardem życia zagubiliśmy gdzieś podstawowy cel naszego życia. Życia, które powinna cechować wrażliwość na drugiego człowieka, troska o otoczenie, w którym
przyszło nam żyć. Zamykamy się w swoich luksusach niczym ślimak w skorupie - wycofując się trwożliwie, gdy trzeba zareagować na czyjąś krzywdę.
Na tle tych refleksji, pragnę opisać sprawę osoby, która w swoim cierpieniu pozostała samotna.
Otóż w naszym bloku (wieżowiec 10-piętrowy) mieszkała ciężko chora osoba. Była to kobieta samotna, prawdopodobnie nie mająca żadnej rodziny. Od początku zamieszkania miała zaburzenia natury psychicznej.
Izolowała się od ludzi, wychodziła bardzo rzadko, tylko po niezbędne zakupy, nie kontaktowała się z sąsiadami.
Żyła początkowo spokojnie, nie znana prawie nikomu.
Choroba jednak czyniła postępy i w miarę upływu czasu nasilała się - co można było sądzić po dochodzących z jej mieszkania atakach nieludzkich krzyków, pisków, wołania o ratunek.
Mieszkając w sąsiedztwie tej osoby nie mogłam być obojętna wobec faktu, że ktoś w pobliżu potrzebuje pomocy.
Zaczęłam informować o tej sprawie czynniki do tego powołane tj.: Spółdzielnię Mieszkaniową, Policję, Przychodnię Lekarską.
Wobec braku reakcji zaczęłam pisać pisma do tych instytucji (od lutego 2003 r.) informujące o potrzebie udzielenia jej niezbędnej pomocy lekarskiej, powołując się na ustawę o ochronie zdrowia
psychicznego. My - sąsiedzi nie mogliśmy do niej dotrzeć, barierą była choroba psychiczna.
Niestety, wszystkie te moje działania trafiały w próżnię „ogólnej niemożności”.
A stan zdrowia chorej pogarszał się z dnia na dzień. Głośne zachowania krzyki, piski powtarzały się coraz częściej (szczególnie w nocy).
Wzywane często Pogotowie Ratunkowe absolutnie nie reagowało, mówiąc np. że „w tej chwili nie krzyczy”.
Zawiadamiana Policja radziła wystąpienie do sądu o ukaranie jej mandatem, za zakłócanie spokoju.
Miejscowa przychodnia ograniczyła się do wizyty, stwierdzając, że „chora nie chce otworzyć drzwi”.
Również kierownictwo Spółdzielni Mieszkaniowej nie przejawiało zainteresowania losem swojej lokatorki.
Wreszcie na mój dramatyczny apel (z dn. 1 lipca br.) wystosowany, raz jeszcze do sześciu instytucji, pozytywnie zareagował jedynie MOPS w osobie kierownik Iwony Borysiuk, przysyłając do chorej opiekunkę.
Dyżury polegały na doraźnej pomocy w zakupach, lecz chora dalej nie była poddana koniecznemu leczeniu. Również Rejonowy Zespół Pomocy Społecznej wystąpił do sądu o zastosowanie przymusowego leczenia chorej.
Niestety czas płynął, a sąd mimo wystosowanego ponaglenia nie podejmował decyzji.
I wreszcie cisza, niepokojąca cisza - ucichły krzyki, jęki, wołanie o pomoc. Wezwana Policja tym razem otworzyła drzwi, by stwierdzić zgon chorej już od kilku dni.
Na tle tego makabrycznego wydarzenia nasuwa się refleksja: Czy tak winno wyglądać nasze życie w społeczeństwie?
Czy osoby, które reprezentują instytucje powołane do pomocy ludziom, tak powinny spełniać swoje obowiązki?
Czy komuś zadrży serce, czy ktoś poczuje się winny za tę śmierć, która była wynikiem braku ludzkiej wrażliwości, obojętności na los drugiego, bezradnego, ciężko chorego człowieka?
Pomóż w rozwoju naszego portalu