Wiosna bardzo oczekiwana przez wszystkich wreszcie przyszła i
z miejsca zabrała się do roboty. Musiała poradzić sobie z wielką
ilością śniegu leżącego od grudnia, który był zlodowaciały i mocno
ubity. Nikt jednak nie przypuszczał, że poradzi sobie z tym wszystkim
w ciągu jednego tygodnia. Południowy lekki wiatr przyniósł bardzo
ciepłe powietrze nasycone wszystkimi zapachami wiosny. Słońce też
nie próżnowało, jego promienie mocno nagrzewały ziemię, w okamgnieniu
śnieg zaczął topnieć i ginąć. Na polach pokazały się płaty zielonych
zbóż. Nie wiadomo nawet kiedy przyleciały ptaki, wprawdzie ktoś twierdził,
że na śniegu widział bociana, ale dopiero teraz całymi gromadami
powróciły do swoich gniazd. Każdy chciał zobaczyć tego ptaka latającego
lub chodzącego po polu, bo to wróżyło dobre zdrowie na cały rok.
Wybuch wiosny cieszył i jednocześnie martwił. Śnieg topniał
gwałtownie, a wszystkie rowy były pozamarzane, zamarznięta jeszcze
ziemia nie była w stanie wchłonąć wody, której przybywało coraz więcej.
To oznaczało zalanie wszystkich łąk oraz niektórych pól. Zagrożeni
byli także gospodarze mieszkający nad łąkami. Wioska praktycznie
została odcięta od świata. A więc i w tym roku drewniana balia posłuży
dzieciom jako środek lokomocji do miasteczka w Wielkim Tygodniu.
Woda zalała ostatnią przejezdną drogę do miasteczka, jeśli nic się
nie zmieni, to na Wielkanoc nie da się dojechać do kościoła. Najbardziej
niepokoiła się rodzina Lipków i Obaczów, ich dzieci postanowiły bowiem
pobrać się, datę ślubu ustalono na drugi dzień Wielkanocy. Wesele
to święto całej wsi, dlatego prawie wszyscy pracowali przy naprawie
drogi, aby furmanki z młodymi i gośćmi mogły bez przeszkód dojechać
do kościoła.
Starym zwyczajem wesele rozpoczynało się w domu pana młodego,
czyli u Lipków. Przybyli już goście młodego, czekano tylko na orkiestrę.
Wesele rozpoczęto modlitwą i błogosławieństwem. Orkiestra grała marsza,
a pan młody klękał przed swoimi rodzicami, prosząc ich o błogosławieństwo.
Lipkowa bardzo płakała, to jej ostatni i najmłodszy syn opuszczał
dom rodzinny, aby założyć swoje gniazdo. Wprawdzie żenił się z dziewczyną
pracowitą i miłą, ale jak to matce, żal jej rozstać się ze swoim
dzieckiem. Stary Lipek stał sztywny jak drut, nie powiedział ani
słowa, ale jemu też przykro było oddawać chłopaka. Po udzieleniu
błogosławieństwa wszyscy wsiedli na furmanki ustrojone kolorowymi
kokardami i papierowymi kwiatami, a następnie pojechali do domu panny
młodej. Pierwszą furmanką jechała orkiestra, następną, najładniej
przystrojoną, państwo młodzi, na końcu goście. Przejechali kilkaset
metrów w kierunku domu weselnego panny młodej i napotkali pierwszą
przeszkodę. Droga została zamknięta długim drągiem przyozdobionym
kolorowymi bibułkami i wiankiem. Na środku postawiono stolik nakryty
białym obrusem, na nim obrazek Matki Bożej, oraz dwie świece i wodę
święconą z kropidłem. Przy stoliku czekał Antek Tyka i Maciek Jasiula
autorzy tego pomysłu, którzy natrętnie zażądali okupu od młodego.
Okupem zazwyczaj musiała być flaszka alkoholu i jakaś zagrycha. Młody
Lipek, chłopak bystry zapytał Antka czy dobrze umie pacierz? Pytanie
to zaskoczyło natręta do tego stopnia, że zaczął coś bąkać ni w pięć,
ni w dziewięć. Zapytał o to samo Maćka, ale i ten nie potrafił niczego
mądrego odpowiedzieć, wtedy pan młody oznajmił, że okupu nie będzie.
Jeśli ktoś nie umie pacierza, to niech siedzi w domu i nie bierze
się za kropienie wodą święconą. Decyzję taką goście nagrodzili brawami,
a orkiestra jadąca na przedniej furmance zagrała młodym Sto lat.
Dojechali wreszcie do domu weselnego panny młodej. Wszyscy goście
wyszli na zewnątrz, a rodzice przywitali chlebem i solą. Obaczowa
ze łzami w oczach wypowiedziała słowa: "Niech Bóg was dzieci błogosławi"
i oboje z mężem nakreślili na czołach nowożeńców znak krzyża. Wszystkie
wymogi starych zwyczajów zachowano, można już ruszać do kościoła.
Rodzice wręczyli staroście wesela duży piękny korowaj, wędlinę i
niewielką flaszkę. Gościniec ten powinien trafić na plebanię. Ślub
miał być bardzo uroczysty tzw. "rzymski" zawierany podczas Mszy św.
o godz. 10.00, kiedy przychodziło najwięcej ludzi. Punktualnie weszli
do przedsionku świątyni i czekali na proboszcza, który wkrótce przywitał
ich w drzwiach wejściowych i wprowadził przed ołtarz. Organista zaczął
grać marsza weselnego, w tym czasie młodzi podeszli do swoich klęczników
przed ołtarzem. W uroczystości brali udział miejscowi klerycy, diakon
Wiesiek i subdiakon Oleś, którzy przyjechali do rodzinnej parafii
na święta. Wszystko szło zgodnie z wymogami liturgii, po kazaniu
proboszcz zaintonował pieśń do Ducha Świętego Veni Creator Spiritus,
następnie zapytał młodych o imiona, aby za chwilę przyjąć przysięgę
małżeńską. Młodzi mieli wielką tremę i bardzo wszystko
przeżywali.
Diakon Wiesław stojący obok ciągle się uśmiechał, dodając w ten sposób
młodym odwagi. Proboszcz poważnym, ale ściszonym głosem powiedział
do młodych: "Podajcie sobie prawe ręce tak, jak do przywitania".
Młodzi uśmiechnęli się, a panna młoda, Wiesia Obaczówna, nie wiadomo
dlaczego podała rękę... księdzu proboszczowi! Chwila konsternacji,
proboszcz niemłody, widział wiele różnych rzeczy, ale takiej sytuacji
jeszcze nie przeżył. Kto inny na jego miejscu zapewne ucieszyłby
się, ale co ma zrobić kapłan? W zaistniałej sytuacji największym
refleksem wykazał się diakon. Zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć co
w takiej sytuacji uczynić, on zadziałał błyskawicznie. Będąc człowiekiem
pełnym radości i humoru po swojemu problem rozwiązał, a raczej związał.
Swoją stułą związał proboszcza i pannę młodą. Oleś stojący po przeciwnej
stronie parsknął śmiechem i uciekł do zakrystii. Śmiali się też ludzie
stojący najbliżej, tylko proboszcz zachował powagę i już sam bez
asysty kontynuował zaślubiny.
Pomóż w rozwoju naszego portalu