Reklama

Ciężarówki, z których kapała krew (1)

Był mroźny, styczniowy wieczór. Rok 1940. Uroczystość Trzech Króli. Ksiądz Sznajdrowicz podszedł do ołtarza w kościele parafialnym, aby odprawić cichą Mszę. Jeszcze tego samego dnia, w nocy, został zabrany przez gestapo. Razem z nim aresztowano trzydziestu sześciu parafian

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Lekarz dusz i ciał

Ks. Ferdynand Sznajdrowicz proboszczem w Lipowej został w 1924 r. Przed wstąpieniem do seminarium chciał być lekarzem. W jakimś stopniu jego marzenia, by pomagać ludziom, spełniły się. Dzięki nabytym umiejętnościom medycznym był dla lipowskiej społeczności jak lekarz. Był podporą dla swoich parafian. Udzielał pomocy lekarskiej schorowanej biedocie. Leczył schorowane ciała, a jako kapłan leczył skołatane dusze.
Któregoś roku, jesienią zjawiła się u niego kobiecina. - Ratujcie, dobrotliwy mojego syna - szlochała zrozpaczona matka, prosząc księdza o pomoc. - Ratujcie, bo tylko wy pomóc możecie. Ksiądz udał się do domu kobiety. Dziecko dogorywało. Gorączka męczyła i niczym nie dało się jej zbić. Kapłan najpierw udzielił namaszczenia. „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego…” Najważniejsze, by chory odszedł w łasce uświęcającej. Dopiero, gdy został zaopatrzony w sakramenty, ksiądz zaczynał leczyć. Żeby zbić gorączkę, robił zimne okłady. Co kilka godzin. Potem dawał leki. Ziołowe, bo przecież naturalne najlepsze. I pomogło. Dziecko powoli dochodziło do siebie, aż w końcu po chorobie nie było śladu.
Społeczność parafialną tworzyli ludzie wybiedzeni, ale pełni zapału dla tworzenia lokalnej państwowości. Ksiądz proboszcz prowadził ich ku nowej przyszłości. Zajął się budowaniem szkół. Dzięki niemu powstała strażnica i dom parafialny. Gromadzono nawet materiał budowlany na dom dla bezdomnych.
Był to ostry i surowy ksiądz. Dużo wymagał od dzieci i od młodzieży. Jednak chętnie służył pomocą swoim parafianom i ludzie bardzo szybko go pokochali.

Wszystko zaczęło się od broni

Jeszcze długo przed wojną dochodziły z zachodu niepokojące żądania Niemców, wypowiadane z furią przez Hitlera. Ksiądz miał radio, więc zapraszał młodzież do siebie. Chciał ją uprzedzić o zagrożeniu. A młodzi, świadomi niebezpieczeństwa, składali swoje grosiki na broń dla żołnierzy. Za zebrane pieniądze wieś kupiła karabiny i potrzebne wyposażenie.
- Aby ta broń nie obróciła się przeciwko nam - mówił ks. proboszcz Sznajdrowicz na tarasie Domu Ludowego, wręczając broń polskim żołnierzom.
Potem młode państwo przegrało kampanię wrześniową. Na naród napadł z zachodu bandycki i świetnie uzbrojony faszyzm niemiecki, a ze wschodu hordy sowieckich morderców. Działo się to wszystko we wrześniu 1939 r. Żołnierze po przegranej kampanii cofali się z Węgierskiej Górki. Tamtego, słonecznego popołudnia mała Marysia zbierała patyki na podpałkę do pieca. Spotkała żołnierzy.
- Gdzie możemy się do wsi puścić? - pytali ją. Chcieli się jak najszybciej rozbroić. Wrócić do cywilnego życia. Kazała im czekać i wróciła do domu. Sama bała się ich prowadzić do wsi.
We wsi znalazła Marcina Bysko, któremu powiedziała o napotkanych żołnierzach.
- Szkoda chłopów. Idź i ich przyprowadź - poleciła jej matka.
Przyszli pod wieczór. Mieszkańcy wsi dali im ubrania, aby mogli się ubrać po cywilnemu. Ci co byli żonaci to poszli dalej w teren, żeby do rodzin swoich wrócić. Zaś kawalerowie rozeszli się po wsi.
Po żołnierzach zostało całe wyposażenie wojskowe. Ludzie nie wiedzieli co z tym zrobić. Jedni mówili, żeby powiedzieć o tym wójtowi. Inni radzili żeby zgłosić to do władz. Bali się przetrzymywać broń, bo wiedzieli jaka za to grozi kara. Zarządzenie mówiło wyraźnie, że każdą broń trzeba oddać Niemcom.
- Idźcie do księdza, on będzie wiedział co z tym zrobić - ktoś powiedział. Tak też zrobili. Wiedzieli, że ksiądz doradzi im najlepiej.
- Zatrzymajcie broń i schowajcie dobrze. Może się jeszcze przydać - postanowił ksiądz. Broń została zakopana w polu.
Tak naprawdę nie wiadomo od kogo Niemcy dowiedzieli się od broni. Ale ludzie mieli swoje przeczucia. Jedni mówili, że to gajowy zakapował. Powiedział wszystko sołtysowi Pietraszce, a ten od razu poszedł z tym na posterunek. I wszystko zameldował gestapowcom. O tym, że wieś przetrzymuje nielegalnie broń.
Gestapo przyjechało i najpierw zabrali Marcina Bysko. Noc była. I mróz skrzypiał pod kołami samochodów. Przyszli, narobili hałasu i zabrali go na posterunek. Tam go bili. Pod wpływem tortur zaczął sypać. Zdradził nazwiska chłopów zamieszanych w sprawę z bronią. Potem już było łatwo. Gestapo po domach chodziło, broni szukali. Zatrzymywali wszystkich o których się dowiedzieli. Bezlitośnie zabierali żonom mężów, dzieciom ojców, a matkom synów.
W końcu przyszli i po księdza. Zabrali go jako ostatniego. To było szóstego stycznia, w uroczystość Trzech Króli. Czwartek. Ks. Sznajdrowicz zdążył jeszcze odprawić tego dnia swoją ostatnią Mszę św. w kościele parafialnym. A w nocy przyszła policja i zabrali go na posterunek.
W styczniową niedzielę 1940 r. parafianie zgromadzeni na Mszy św. nie zastali przed ołtarzem swojego proboszcza. Rozchodzi się wśród nich wieść, że ksiądz proboszcz został zabrany i uwięziony przez policję. To uwięzienie kapłana uznano za jawne świętokradztwo. Ludność w swojej bogobojności została porażona.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

„Wy polskie świnie”

Maria Lach była kuzynką Marcina Bysko. Tego, od którego zaczęły się aresztowania.
- W Lipowej sołtysem wtedy był Pietraszko. Z Niemcami trzymał - wspomina pani Maria. - No i ten sołtys poszedł na posterunek i powiedział gestapowcom, że ludzie broń ukrywają.
Jednak nie wszyscy wierzą, że to wina sołtysa. Wersje były różne. Jedna wersja mówiła, że ludzie sami się ujawnili. Przed Bożym Narodzeniem zorganizowano polowanie. Ludzie używali do tego broni, żeby móc ustrzelić dzika czy sarnę. Chcieli mięso mieć na święta. Na posterunku gestapowcy usłyszeli strzały. Zaczęli w wiosce węszyć, kto ma karabiny. Przeprowadzili dochodzenie i od tego wyszło, kto był zamieszany w historię z bronią.
- Mało to prawdopodobne - pani Maria przecząco kręci głową. - Ludzie mieli swoją broń, taką do polowań, ale Niemcy nie interesowali się tym za bardzo. Poza tym ciężko było usłyszeć takie strzelanie, bo ludzie polowali daleko stąd, w ciemnym lesie.
Tak naprawdę nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób policja dowiedziała się o broni. Wiadomo tylko tyle, co podają ustne tradycje. Pani Maria jednak jest przekonana, że Niemcy sami z siebie się nie dowiedzieli. - Przecież od kogoś musieli wiedzieć, że to mój kuzyn tych żołnierzy sprowadził do wsi i że jemu zostawili broń - mówi pani Lach. - No i jak się dowiedzieli to wpadli do nas do domu. Szumu narobili. Miałam wtedy osiem, czy dziewięć lat. Bałam się. Pamiętam jak dzieci płakały i jak moja mama też płakała. Mojego ojca nie było wtedy w domu, więc zabrali tylko Marcina.
Potem chodzili po wsi i zabierali innych, których nazwiska podał Bysko. Trudno jest się mu dziwić, że zaczął sypać. Pani Maria wspomina, że na posterunku ludzi poddawali okropnym torturom. Mało kto był w stanie to znieść. Tak samo, jak ludzie mieszkający w sąsiedztwie nie mogli znieść krzyków dręczonych więźniów.
- Kto był twardy to się nie przyznawał - mówi pani Maria. - Pamiętam, że jednemu z chłopów, których zabrali, udało się stamtąd wydostać. Mimo że strasznie go męczyli to on się nie przyznał i mówił, że nic o tej broni nie wie, że nie wie kto to się tym zajmował. No to go wypuścili, bo stwierdzili, że się im nie przyda. A że ja byłam ciekawskim dziewczęciem, to się potem tego chłopa pytam, co oni mu tam robili. I on ze łzami w oczach mi mówił, że mi nie powie co, bo bym ze strachu umarła.
Więźniów przetrzymywano na posterunku przez prawie miesiąc. W tym czasie ludzie próbowali ich odbić. Kobiety pojawiały się pod posterunkiem i błagały, żeby wypuścili im mężów. Codziennie zbierały się i chodziły tam, żeby chociaż księdza uratować. Stojąc pod oknami Niemców, wolały: „Oddajcie nam księdza, oddajcie nam naszego opiekuna!”. Gestapowcy zwykle rozpędzali te zgromadzenia. Nie udało się księdza uwolnić, mimo że wstawiał się za nim nawet sam biskup Sapieha.
- Pamiętam też, jak z jedną sąsiadką nosiłam jedzenie tam na ten posterunek tym chłopom - opowiada pani Maria. - Był tam taki wysoki milicjant niemiecki i nazywał nas: „Wy polskie świnie.” Po polsku się do nas zwracał. A oni to dopiero były świnie, bo nam chłopów pozabierali!
Tak samo kobiety jeździły z jedzeniem do Bielska, do więzienia. Rozpowiadano, że tam przenieśli więźniów. Jak się później okazało była to tylko propaganda. Parafianie wraz z księdzem od razu z lipowskiego posterunku zostali zabrani do Katowic.
- Na posterunku, w kuchni, pracowała kobieta od nas. Gotowała Niemcom, bo znała niemiecki, to się tam u nich utrzymała, dobrą posadę dostała. I pamiętam, że jak raz niosłam to jedzenie na posterunek to ją spotkałam tam - wspomina pani Lach. - Ona mnie znała i pyta się: „Co ty tu dziewczę robisz?”. No to ja odpowiadam jej, że przyniosłam jedzenie dla chłopów. I ona, że już ich nie ma, że zabrali i że już za późno.

Załatwiłem tego klechę

Więźniowie zostali przewiezieni do Katowic. Odbył się tam proces, zwany sądem doraźnym. Trzydziestu sześciu mężczyzn i księdza skazano na karę śmierci przez rozstrzelanie. Egzekucji dokonano 18 stycznia 1940 r. w parku im. Tadeusza Kościuszki. W mroźnym styczniu ociekający krwią samochód nie mógł zapalić i odjechał dopiero następnego dnia spod jednego z katowickich prosektoriów. Odjechał w nieznane i ludzką niepamięć na siedemdziesiąt lat zapomnienia. Tragiczny odjazd konwojent skwitował słowami: „Ale załatwiłem tego klechę”.
Przed egzekucją, kiedy ks. Ferdynand Sznajdrowicz chciał przemówić do współskazanych, został uderzony kolbą w twarz. Już więcej nie przemówił, bo złamano mu szczękę. Informacje te pochodzą z anonimu przesłanego w czasach PRL-u do Gromadzkiej Rady Narodowej w Lipowej. Był to prawdopodobnie uczestnik egzekucji albo jej nieujawniony świadek.
O tragedii mieszkańców Lipowej długo się nic nie mówiło. Ludzie się bali. Zaraz potem, jeszcze w 1940 r. zaczęły się wysiedlenia. Kierował tym wspomniany wyżej przez panią Marię sołtys wsi, Marcin Pietraszko. Podejrzewany o zdradę, na samym początku chciał pozbyć się rodzin, które były powiązane z zamordowanymi parafianami. Nie chciał, żeby w razie czego ktoś mu zaszkodził. Wiedział doskonale, że ludzie mu odpłacą i będą chcieli się mścić.
- Pamiętam jeszcze, że sołtys zajmował się zbieraniem wszystkiego, co trzeba było oddać Niemcom. Zbierał po wsi radia, broń i inne urządzenia, a także jedzenie, jak ktoś miał jakieś zapasy mąki czy pszenicy, albo mięsa - opowiada pani Maria. - Była taka sytuacja, że przyszedł do nas do domu i zabierał wszystkie nasze zapasy. Moja mama wołała do niego z płaczem: „Zlitujcie się, zlitujcie się sołtysie, co my jeść będziemy.” A on jej na to odpowiedział: „Trzeba było jedzenie se chować, a nie broń”. Ze zdradzieckim sołtysem rozprawiła się potem partyzantka. Pani Maria wspomina, że było to w odpust. Mama wróciła wtedy z kościoła i mówiła w domu, że sołtysa Pietraszkę zastrzelili w nocy partyzanci.
- O tym wszystkim trzeba pamiętać. O tym wszystkim, co ludzie wycierpieli trzeba mówić. Bo jak my nie będziemy mówić, to czy ludzie docenią, że mogą żyć w wolnym kraju?

2011-12-31 00:00

Ocena: +2 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Bóg daje nam miłość, wolność i nieskończenie więcej

[ TEMATY ]

homilia

rozważania

Adobe Stock

Rozważania do Ewangelii J 14, 1-6.

Piątek, 26 kwietnia

CZYTAJ DALEJ

Ukraina: 38 lat temu doszło do katastrofy w Czarnobylu

2024-04-26 08:22

[ TEMATY ]

Czarnobyl

Adobe Stock

26 kwietnia 1986 roku w elektrowni atomowej w Czarnobylu na Ukrainie doszło do awarii, która stała się największą katastrofą w historii energetyki jądrowej.

Wybuch czwartego reaktora siłowni, do którego doszło w nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku, doprowadził do skażenia części terytoriów Ukrainy i Białorusi. Substancje radioaktywne dotarły też nad Skandynawię, Europę Środkową, w tym Polskę, a także na południe kontynentu - do Grecji i Włoch. Obecnie reaktor czwartego bloku jest przykryty zabezpieczającym "Sarkofagiem" i "Arką".

CZYTAJ DALEJ

Prezydencka Rada: alienacja rodzicielska powoduje wzrost samobójstw dzieci i młodzieży

2024-04-26 17:30

[ TEMATY ]

rodzina

dzieci

prezydent

Adobe.Stock

Prezydencka Rada ds. Rodziny Edukacji i Wychowania zaapelowała o zmianę przepisów Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego dotyczących orzeczenia o winie jednego z rodziców. Wpływają one na skalę zjawiska alienacji rodzicielskiej i przyczyniają się do wzrostu samobójstw wśród dzieci i młodzieży - dodała Rada.

W czasie piątkowego posiedzenia prezydenckiej Rady ds. Rodziny, Edukacji i Wychowania, która obradowała w KPRP, dyskutowano na temat zjawiska alienacji rodzicielskiej.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję