Zauważyli mnie, gdy stanęłam w drzwiach dworca. Założyli obóz
niedaleko kas. Młodzi, hałaśliwi, z butelkami piwa w rękach. W tym
mieście samotna kobieta w środku nocy na dworcu kolejowym jest wyzwaniem
rzuconym Opatrzności. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pojawia się
tu po zmroku sam. Ostatnio, gdzieś między drugim a trzecim peronem,
między reklamą piwa a reklamą eleganckiej bielizny, zasztyletowali
rosłego mężczyznę. Nie znaleziono sprawców, nie było świadków. Nikt
nie słyszał zwierzęcego wrzasku mordowanego harcerską finką człowieka.
Tak więc zauważyli mnie i powolnym, niespiesznym ruchem
jeden z nich wskazał mnie palcem. Poczułam na twarzy zimny pot. W
tyle głowy, poza strefą panicznego strachu biorącego we władanie
całe moje jestestwo, pojawiła się ostra i jasna myśl, że ucieczka
stanie się w momencie zachętą do pościgu. A za drzwiami dworca czekała
mokra, zła noc, niechętna wędrowcom i zagubionym.
Nie mogłam się cofnąć, mimo że każdy krok odbijał się
w mojej głowie głuchym łoskotem. Za kwadrans, czyli piętnaście minut
po północy, na peron pierwszy wjedzie pociąg z Wrocławia. Wysiądzie
z niego moja nastoletnia bratanica. Nie mam odwrotu.
Podeszłam do ławek i wtedy zobaczyłam ich. Nie, to nie
jest dokładne określenie... Zobaczyłam kłębowisko szmat i ludzkich
ciał. Jakąś niewyobrażalną plątaninę nóg, rąk, głów i buroszarych
zatęchłych ciuchów. Pod oszkloną ścianą dworca drzemało monstrum,
cuchnące brudem, moczem i zgnilizną na kilkanaście metrów. Bezdomni!
W jednej chwili z tego rozłożystego stwora wygrzebała
się twarz. Ziemista, spuchnięta, o jasnych, zdziwionych oczach. Usiadłam
sztywno naprzeciw twarzy, starając się patrzeć tylko na nią. Jakby
od niej, od jej istnienia zależały następne minuty mojego życia.
Wolałam bezdomnych brudasów od rozjuszonych bandziorów. Za plecami
wznosił się kaskadą chamski rechot tamtych spod kasy, naszpikowany
przekleństwami, agresją, nieopanowanym gniewem.
Twarz rzuciła okiem w kierunku kas i chyba zrozumiała.
Poczęła wznosić się ku górze z mozołem, okupując bólem każdy centymetr
prostowania się. W końcu z kłębowiska szmat powstawał człowiek, odziany
w sztywny od brudu chałat i granatową, sfatygowaną czapkę. Przydreptał
bliżej, zamarudził nieco przy śpiącym solo osobniku i wreszcie usiadł
nonszalancko dwa rzędy dalej. Popatrzył na mnie, popatrzył na bandziorów.
- Nie boi się pani? - zapytał.
- Boję... - przyznałam śmiesznie piskliwym głosem.
- I dobrze, bo to źli ludzie. Młodzi a źli... takie czasy.
Miał ładny, jasny głos. Trochę chrapliwy, pewnie od alkoholu i papierosów.
Milczeliśmy chwilę. Tamci przy kasie nie przestawali
kląć. Tym razem na bezdomnego. Jakoś jednak nie rwali się do przodu.
Przestali podskakiwać jak gotujące się do walki koguty.
- Pan tu mieszka? - zapytałam.
Popatrzył na mnie z pogardą, w której jest poczucie wyższości
człowieka znającego ciemne strony życia.
- Nie - pokręcił z niedowierzaniem głową. - Tak w ogólności
lubię sobie poleżeć na dworcowej podłodze w styczniu... I zachichotał,
rozbawiony własnym porównaniem. - Pani czeka na ten z Wrocławia czy
z Gdańska?
- Z Wrocławia.
I znów milczenie.
- Jak się czegoś nie napiję, zacznie mnie rzucać - powiedział
głucho, ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Pani rozumie, epilepsja alkoholowa.
Rzucił na mnie kontrolne spojrzenie.
- Mam panu postawić?
- Czemu nie. Pani mnie wino, a my pani ochronę przed
tymi bandziorami.
- My?!
Wskazał bez słowa na górę szmat spod ściany.
- Ilu was jest?
- Ze dwudziestu, ale umowa jest na jedno winko.
Popatrzyłam na dworcowy zegar. Dochodziła 00.10. Pięć
minut. Dać parę złotych na odczepnego? I wtedy poderwał mnie głos
z megafonu.
- Pociąg pospieszny z Wrocławia do Lublina, planowy przyjazd
00.15, jest opóźniony około trzydziestu minut. Opóźnienie może ulec
zmianie.
Bezdomny siedział rozparty na dworcowej ławce z pobłażliwym
uśmiechem na opuchniętej twarzy.
- Zawsze się spóźnia w deszcz. Nie wiedzieć czemu...
- przemówił łagodnie.
Widział moją niepewność, złość, że pozwoliłam sobie na
lekkomyślność przyjścia sama nocą na dworzec. Przecież nawet dziecko
wie...
- Pani się nie boi - uspokoił mnie. - My, co prawda,
nie wyglądamy jak ludzie, nie żyjemy jak ludzie, nie traktuje się
nas jak ludzi, ale coś z człowieka jeszcze w nas drzemie... Najtańsze
wino kosztuje 3,80 - zakończył dość konkretnie. - Nie majątek, przynajmniej
dla kogoś takiego jak pani...
Poszukałam w kieszeni drobnych. Bezdomny podniósł się
dziwnie zwinnie i podszedł do kłębowiska szmat.
- Gajowy, rusz się! Gajowy, wstawaj! Dama potrzebuje
pomocy! - przekonywał.
Coś drgnęło, zakotłowało się, zabulgotało wiązanką przekleństw.
Ale bezdomny już szeptał nad szmatami tych kilka magicznych słów,
które spowodowały nagłe przyspieszenie ruchów.
- To jest Gajowy - dokonał prezentacji. - Mnie wołają
Mirek. Gajowy panią popilnuje. Możecie sobie pogadać, to uczony.
Ma technikum.
Tamci spod kasy splunęli na podłogę i powlekli się do
wyjścia. Stanęli blisko drzwi. Bawiło ich stałe otwieranie się i
zamykanie szklanych podwojów. Burczeli coś pod nosami, nie spuszczając
z nas oczu. Wreszcie wyszli na zewnątrz. Ich sylwetki majaczyły niewyraźnie
za mokrymi szybami.
Gajowy usiadł na skraju przeciwległej ławki, położył
dłonie na drelichowych spodniach i mrugał nerwowo oczami. Miał może
50 lat, szpakowatą skołtunioną czuprynę i orli, góralski nos.
- Naprawdę ma pan maturę?
Kiwnął głową.
- Dlaczego, na litość Boską, tkwi pan więc w tym bagnie?
Wzruszył ramionami.
- Wódka. W górach dużo się pije. Czasem od dziecka. Jednym
to nie przeszkadza, inni idą na dno. Mnie na szczęście udało się
przegrać życie w pojedynkę. Żona i synowie żyją normalnie. Piętnaście
lat ich nie widziałem... Może to i lepiej.
Kłębowisko szmat poruszyło się leniwie. Spod sterty ciuchów
wyłoniło się kilka nóg i rąk. Sterczały w górę i na boki jak kikuty.
Poczerwieniałe, owrzodzone, z plamami brudu i zaschniętej bordowej
krwi.
- To wszy - usłyszałam głos Gajowego. - Dlatego siedzę
od pani tak daleko. Dlatego te łobuzy nie podejdą bliżej. Nosimy
na sobie pełny asortyment pasożytów. Ubraniowe, łonowe, skórne. Do
tego świerzb, jakieś grzybice, o chorobach wenerycznych lepiej nie
mówić. Z daleka to jeszcze jakoś wygląda, ale z bliska - jedna rana.
Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Nie tyle z obrzydzenia,
co z wściekłości. Na świat, na obojętność ludzi, na bezwolność tych
biedaków czochrających się jak bezpańskie psy.
- Czy w mieście nie ma przytulisk, łaźni, noclegowni?!
Nawet tu, niedaleko, jest kościelne schronisko. Przychodnia, gdzie
przyjmują ludzi bez ubezpieczenia...Dlaczego żyjecie jak zwierzęta?
Dlaczego nie dajecie sobie pomóc?
- Niech sobie pani da spokój...
Wrócił Mirek i stał z butelką taniego wina owocowego.
W połowie pustą. Gajowemu na ten widok zapłonęły oczy. Łapczywie
przytknął do ust butelkę. Żłopał chciwie.
- My znamy te miejsca...
- Są złe?
- Gdzie tam złe. Eleganckie, szczególnie te kościelne.
Tylko nie dla nas.
- Dlaczego?
- Bo my jesteśmy degeneraci. W tych schroniskach trzeba
iść do łaźni, a przedtem oddać swoje manele do odwszenia. Trzeba
słuchać się regulaminu. Wypić nie dadzą, zakląć nie dadzą. Tego nie
wolno, tamtego nie wolno. A ja, pani, jestem bezdomny dla wolności.
Mnie nikt rozkazywać nie będzie. To ja już wolę pogrzebać w śmietnikach
za żarciem, umyć się w rzece i spać na dworcu.
- Ludzie od tych schronisk są w porządku. Kiedyś chodził
tu ksiądz i prosił, żeby pójść z nim, że da jeść, przenocuje w cieple,
o nic nie będzie pytał. Ale my, pani, wolne ptaki. Takie życie nam
pisane, takie wolimy.
- Chociaż wielu te przytuliska uratowały od delirki,
samobójstwa, zrobienia komuś krzywdy. One tylko takim jak my nie
pomagają... - westchnął z rezygnacją Gajowy.
Za naszymi plecami zatrzęsły się szyby. Tamci spod kas
wrócili. Kopali i pluli. Wierzgali nogami obutymi w wielkie, ciężkie
buciory. Zaciskali pięści, grozili.
- Niech pani popatrzy na nich. Jakby mogli, rozgnietliby
na miazgę. Panią i nas, bez różnicy. Nocami przychodzą tu, wsiadają
do pociągów i okradają śpiących. Katują drobnych pijaczków. Polują
na ludzi. Ale im nikt człowieczeństwa nie odmawia. Nikt się nimi
nie brzydzi, co najwyżej boi. Pani też o świcie zapomni o nas. Ominie
wielkim łukiem.
Senny głos z megafonu zapowiedział pociąg z Wrocławia.
Bandziory ruszyli żwawym krokiem na peron. Popychali się i wrzeszczeli.
Jeden odwrócił się jeszcze i szerokim gestem przejechał sobie ręką
po szyi. Gajowy zmiął przekleństwo.
- Nic pani nie zrobią. Boją się nas. Jak dopadną jednego
człowieka, żywy nie wyjdzie, ale dzisiaj jest nas sporo. Nie zaryzykują
zadymy.
Wyszliśmy na peron. Najpierw Mirek i Gajowy, potem ja.
Pociąg hamował z metalicznym zgrzytem. Żółte światła okien migotały
coraz wolniej. Na peron wysypała się niewielka grupa podróżnych.
Mój gość wysiadł na końcu, biegł w radosnych podskokach.
- Muszę ci kogoś przedstawić... - powiedziałam po chwili,
ale wokół nie było już moich obrońców. Wycofali się taktownie w mrok,
poza zimne światło dworcowych latarń. Bandziorów także nie zauważyłam.
Zapewne wsiedli do pociągu. Razem z kilkoma osobami wyszliśmy na
parking. Taksówki zapalały silniki, furkotały na deszczu wycieraczki.
Obejrzałam się jeszcze raz. Dojrzałam ciemność i ruch w półcieniu
szklanych szyb. Usadowiłam mojego gościa w bezpiecznym wnętrzu auta.
Podeszłam bliżej, w miejsce, gdzie światło roztapia się w miejskim
mroku, i wyciągnęłam rękę.
- Dziękuję...
Ręka zawisła w powietrzu. Przypomniałam sobie o wszach
i szybko schowałam dłoń w kieszeń. Z ciemności dobiegł mnie chrapliwy
szept Mirka.
- Nie ma za co...
- Co ty tam robisz? Z kim rozmawiałaś? - zapytała bratanica.
Obiecałam sobie, że jutro dokładnie opowiem jej całą
historię. Teraz należało wygłosić jedynie krótki komentarz, możliwie
głośno.
- Z dobrymi ludźmi...
Pomóż w rozwoju naszego portalu