Podarty paszport
Reklama
Czesław Lis urodził się we Wrocławiu. Tak jak tysiące polskich
rodzin z Kresów, po wojnie jego dziadkowie z mamą opuścili rodzinną
Kołomyję i pozostawiając rodzinę, sąsiadów i cały dobytek, przekroczyli
granicę polsko-rosyjską, którą wielkie mocarstwa narzuciły Polsce,
i przybyli na Ziemie Odzyskane. Tu chcieli rozpocząć nowe życie.
Jednak w zniewolonym systemie nikt nie mógł czuć się wolnym. Ich
losy potoczyły się w zupełnie niespodziewanym kierunku.
Mama pana Czesława we Wrocławiu ukończyła szkołę podstawową
i liceum medyczne, tu rozpoczęła pracę jako pielęgniarka, wyszła
za mąż i urodziła syna. Jednak małżeństwo nie układało się. Był początek
lat 60. Młoda kobieta postanowiła w tym trudnym dla osobistego życia
okresie wrócić do lat dzieciństwa, odwiedzić rodzinną Kołomyję i
ukochanych dziadków, których nie widziała już kilkanaście lat. Ponieważ
dziadkowie nie widzieli prawnuka, wzięła ze sobą również półtorarocznego
synka. Pobyt miał być krótki, ale jak każdy, kto przebywał na terenie
sowieckiego imperium, także i matka pana Czesława musiała się zameldować
w miejscowym urzędzie. Jako obcokrajowiec czuła się bezpieczna. Nie
przypuszczała, że w tym kraju nikt nie mógł czuć się bezpiecznie.
Urzędnik KGB, gdy zobaczył, że młoda Polka ma w paszporcie w rubryce "
miejsce urodzenia" napisane "Kołomyja", na jej oczach podarł paszport
i paszport jej małego synka i wrzucił do kosza. Nie pomogły wielomiesięczne
interwencje rodziców w ambasadzie. Córka z wnukiem nie mogli wrócić
do Polski. Zrozpaczeni rodzice postanowili dzielić jej los.
Podziemna wiara
Reklama
W Kołomyi pan Czesław poszedł do szkoły podstawowej. Uzdolniony
muzycznie, ukończył muzyczną szkołę średnią w Stanisławowie i studia
muzyczne w Równem w klasie akordeonu i dyrygentury orkiestrowej.
Ożenił się z kołomyjanką - Ukrainką, w której żyłach też płynie polska
krew. Żona pana Czesława również jest muzykiem i to właśnie muzyka
wpłynęła tak bardzo na ich późniejsze losy.
Choć pan Czesław kończył szkoły rosyjskie, w jego domu zawsze
mówiono po polsku. Dziadkowie i mama bardzo dbali, by wartości narodowe
i religijne były zawsze obecne w rodzinie, mimo otaczającego komunistycznego
żywiołu. Babcia mówiła zawsze: "Pamiętaj, gdziekolwiek byś nie był
i cokolwiek byś nie słyszał - przede wszystkim jesteś Polakiem".
Każdego wieczoru odmawiała z wnukiem Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo,
uczyła pisać po polsku i śpiewać patriotyczne pieśni. Świętowali
Wigilie, Boże Narodzenie w domach nielicznych Polaków, którzy po
wojnie zostali na ziemi ojców. Sowieci w pojezuickiej świątyni Kołomyi
urządzili sklep meblowy, a w kościele parafialnym hurtownię chemiczną
i sklep z zabawkami. By uczestniczyć we Mszy św., Polacy zbierali
się potajemnie i jechali do Czerniowiec (80 km) lub do Lwowa oddalonego
od Kołomyi o 200 km. Małemu chłopcu trudno było wytłumaczyć, po co
całonocny trud w zatłoczonym, zimnym, cuchnącym pociągu, by rankiem
docierać do lwowskiej katedry i uczestniczyć we Mszy św.
Małżeństwu pana Czesława błogosławił kapłan działający
na Ukrainie w podziemnym Kościele katolickim. W domu rodzinnym odprawiona
została zakonspirowana Msza św., w której uczestniczyła tylko najbliższa
rodzina nowożeńców.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
W niepodległej Ukrainie
Reklama
Tak było do roku 1990. Zmiany polityczne zachodzące w imperium
sowieckim dotarły również do Kołomyi. W wolnej Ukrainie religie zaczęły
wychodzić z podziemia. Do miasta przybyli również, jeszcze po cywilnemu,
katoliccy księża i siostry zakonne i rozpoczęli pracę duszpasterską
wśród Polaków - katechizowali, udzielali chrztu i innych sakramentów,
odprawiali Msze św. - wszystko w prywatnych mieszkaniach. Ale już
w listopadzie 1990 r. władze oddały pojezuicką świątynię i mogły
się odbyć uroczystości konsekracyjne, na które przybył bp Marcjan
Trofimiak, wielu księży z Polski i wierni nawet z odległych zakątków
Ukrainy, a przede wszystkim kołomyjanie rozproszeni po świecie. Najliczniej
przybyli z Polski - z Oławy, Kluczborka, Opola, Wrocławia, a także
z Częstochowy. Od tego momentu struktury Kościoła katolickiego w
Kołomyi zaczęły oficjalną działalność. Świątynia była bardzo zniszczona,
jeszcze przez kilka lat funkcjonował w niej sklep.
Państwo Lisowie w tym czasie uczyli muzyki w szkołach podstawowych
w miejscowościach podkołomyjskich, do momentu gdy urodziło się pierwsze
dziecko. Ukraina była niepodległa, lecz życie w niej było bardzo
ciężkie, coraz rzadziej za pracę płacono gotówką, coraz częściej
produktami - cukrem, mąką, ziemniakami, zdarzało się, że przez pół
roku nie dostawali w ogóle wynagrodzenia i żyli z niewielkich emerytur
rodziców. Jeszcze jako studenci ściśle uczestniczyli w życiu odradzającego
się Kościoła: w młodzieżowych oazach, chórze, później kręgach rodzin.
Jeździli na pielgrzymki do Kalwarii Zebrzydowskiej, Częstochowy,
Wadowic, uczyli się religijności polskiej od podstaw, przygotowywani
przez księży i siostry zakonne. Gdy w mieście powstał chór, oboje
do niego należeli. Wyjeżdżali z chórem na festiwale, przeglądy chórów
polonijnych. Gdy w Kołomyi ukonstytuowało się Towarzystwo Kultury
Polskiej, chór zaczął pełnić rolę chóru Towarzystwa. Wszystko dzięki
księżom z Polski, którzy potrafili ożywić wiarę kołomyjskich Polaków.
Księża spotykali się z szykanami władz ukraińskich, dwóch nawet posądzono
o szpiegostwo i w trybie natychmiastowym pod konwojem odstawiono
do granicy. Jeszcze długo po deportacji w kościele kołomyjskim zbierali
się wierni na Różańcu w intencji księży. Interweniował bp Trofimiak
- nic nie pomogło.
Organista mimo woli
Reklama
Najpierw oprawę muzyczną Mszy św. prowadziła żona pana Czesława,
na organach przywiezionych przez księży z Polski, on śpiewał w chórze.
Później, po urodzeniu dziecka, jej rolę przejął mąż. Na Ukrainie
nie ma szkoły organistowskiej, więc gry na instrumencie uczyli się
sami. Była to praca ofiarna, nie pobierali za nią opłat, byli szczęśliwi,
że jest kościół, że mogą dla niego oddać swoje talenty.
Był to również czas otwierania się granic. W 1991 r. pan
Czesław po raz pierwszy mógł przyjechać do swojego ojczystego kraju.
Miał tu kogoś, kto zawsze o nim pamiętał. W Częstochowie mieszkał
jego ojciec chrzestny - Jan Szlązak z żoną Krystyną. Jeszcze w komunistycznych
czasach chrzestny słał listy, paczki. Na Boże Narodzenie docierał
do Kołomyi list z opłatkiem, często w postaci proszku i długo, długo
po Świętach, otwierany i przeglądany przez pracowników KGB, gdyż
korespondencja spoza sowieckiego kraju była dokładnie sprawdzana.
Pierwszy pobyt zaowocował następnymi - z babcią, matką, żoną i synkiem.
Przyjazdy do Polski były jak chwila swobodnego oddechu, języka, kultury,
Matki Bożej Częstochowskiej.
Na Ukrainie był ogromny kryzys. Pan Czesław, by utrzymać
powiększającą się rodzinę, chwytał się każdej pracy. Prowadził chóry,
zespoły muzyczne, taneczne. Niewielu płaciło, czasem na wynagrodzenie
trzeba było czekać i dwa lata. Płacenie towarami doprowadziło do
paradoksalnej sytuacji, że chciano im zapłacić trumnami, np. 12 trumien
za rok pracy. Wcale nie było im do śmiechu.
Przyszedł rok 1999. W maju zadzwonił telefon. Chrzestny,
który doskonale znał sytuację swojego chrześniaka, pytał, czy Czesław
skorzystałby z propozycji pracy organisty w Częstochowie. W rodzinie
nastąpiła konsternacja. Jak to: praca, a co z rodziną? Pojechać,
zarobić i wrócić? Jestem Polakiem, tam się urodziłem. Chciałbym tam
wrócić z rodziną, na dobre i złe. Za tydzień ojciec chrzestny znów
zadzwonił, tym razem z uszczegółowionym pytaniem: Czy gdyby była
praca organisty w częstochowskiej parafii, praca z mieszkaniem, to
zdecydowałby się chrześniak z rodziną wrócić do Polski? W czerwcu
pan Czesław przyjechał do Częstochowy na rozmowę do ks. prał. Eugeniusza
Wieczorka, który przedstawił mu warunki pracy i pokazał mieszkanie.
Pracę miał rozpocząć od pierwszego lipca.
Droga przez mękę
Reklama
Wszystko potem potoczyło się błyskawicznie. Powrót do Kołomyi, rozmowa z rodziną, decyzja. Już w odpust parafialny Świętych Apostołów Piotra i Pawła uczestniczył w procesji. Mieszkał u chrzestnych na Zawodziu i jednocześnie remontował mieszkanie parafialne. Rodzina przyjechała w lipcu. Od tej pory nigdy nie żałowali tej decyzji, choć nie było im lekko. Słaba znajomość języka, brak podstawowych rzeczy (przyjechali z jedną walizką), umiejętności poruszania się po instytucjach. A kontakty z instytucjami dla Polaka, który wraca do ojczystego kraju zza wschodniej granicy, to droga przez mękę. Ale państwo Lisowie opowiadają o tym czasie z uśmiechem, wspominając ludzi, którzy prowadzili ich po tej drodze za rękę. Najpierw ojca chrzestnego i jego rodzinę, ks. Adama Zyzika, ówczesnego wikariusza parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła, który przekazał informacje o wakacie organisty w parafii, dalej ks. prał Wieczorka, który przyjął ich prawie nie znając i nie raz wykłócał się z biurokratami w czasie ich wielomiesięcznych starań najpierw o uznanie polskiego obywatelstwa pana Czesława i dzieci, a później o kartę pobytu dla pani Ireny, pomógł poznawać życzliwych ludzi, organizował meble, interweniował w wielu codziennych sprawach, które dla nas są błahe, ale dla rodziny państwa Lisów stanowiły przeszkody nie do przekroczenia. Życzliwi sąsiedzi, parafianie, dyrekcja szkoły, ludzie, których nazwisk państwo Lisowie nie chcieliby wymieniać z obawy, że mogą kogoś pominąć. Dzisiaj mają umeblowane mieszkanie, 11-letni synek Romek bez straty roku uczęszcza do kl. VI i przynosi bardzo dobre oceny, trzyipółletnia córeczka Krystynka chodzi do przedszkola Sióstr Katarzynek, nie z przyczyn braku opieki, gdyż pani Irena pracuje na pół etatu, lecz bardziej by mieć kontakt z rówieśnikami mówiącymi po polsku bez błędów gramatycznych. Teraz dzieci uczą języka rodziców. Wielka to dla państwa Lisów pociecha, ten skok w nieznane zrobili przecież dla dzieci, dla ich przyszłości, z nadzieją, że będą się rozwijać w wolnym kraju, w kulturze i tradycji ojców.
Jestem Polakiem
Najwięcej problemów mieli z udowodnieniem polskich korzeni i obywatelstwa
polskiego. Ileż urzędów schodzili, ileż telefonów, listów, wyjazdów
do Lwowa do konsulatu polskiego. Wydawało się, że nie uda się znaleźć
w archiwum dowodów na to, że pan Czesław urodził się w Polsce. Rozpoczęli
we Lwowie starania o papiery repatriacyjne. Dopiero dzięki życzliwości
sąsiadów, którzy słali podania o odszukanie dokumentów w polskich
archiwach, po wielu miesiącach przyszło zawiadomienie z Wrocławia,
że pan Czesław urodził się w Polsce, w związku z tym i on, i jego
dzieci są polskimi obywatelami. Nim to się stało, do Księdza Proboszcza
nieskończoną ilość razy dzwoniły wszelakie urzędy, by poświadczał,
że taki a taki pracuje, ma mieszkanie i zameldowanie. Zirytowany
Ksiądz Proboszcz wreszcie odpowiedział, że taki szum robi się w mediach
o powrót Polaków do ojczyzny, a tu na miejscu rzuca się im kamienie
pod nogi.
Żona z braku wystarczających dokumentów uznających polskie
korzenie traktowana jest jak obcokrajowiec. Mogła przebywać na terytorium
Rzeczypospolitej tylko 90 dni, po ich upływie musiała wracać na Ukrainę.
Tak więc pani Irena z synem i roczną córeczką przez rok co trzy miesiące
pakowała bagaże i udawała się na Ukrainę. Czekanie na przekroczenie
granicy i dojazd do Kołomyi to cała wyprawa. Granica na Wschodzie
to nie jest normalna granica, nieraz i dziesięć godzin trzeba było
czekać w kolejce, by ją przekroczyć, a tu zima, mróz. Do granicy
8 godzin, na granicy 10 godzin, do Kołomyi 2 godziny. Taka podróż
w jedną stronę wynosiła jedną dobę. A później znów starania o wizę
ważną pół roku, stos dokumentów, wyjazdy do Warszawy, opłaty, telefony
do Księdza Proboszcza, czy taki tu pracuje, ma mieszkanie, zameldowanie
etc, etc, i... niemałe wydatki. Po roku następny etap drogi przez
mękę - karta czasowego pobytu. Znów podróż na Ukrainę, zezwolenie
rodziców pani Ireny, że zgadzają się na pobyt córki (!!!), opłata
tłumacza, stos dokumentów, wszystkie tłumaczenia muszą być dokonane
w Polsce, wydatki. W procedurze sprawdzenie faktów przez panów z
UOP. Znów rozmowa z Księdzem Proboszczem, poświadczenie notariusza
z konieczną obecnością Księdza Proboszcza. Wreszcie dali kartę czasowego
pobytu dla pani Ireny na dwa lata. Po trzech latach posiadania karty
czasowego pobytu można było się starać o kartę stałego pobytu. Jeżeli
współmałżonek jest Polakiem, posiadając kartę stałego pobytu można
było wystąpić do prezydenta Rzeczypospolitej o nadanie obywatelstwa
polskiego. Teraz okres pobytu czasowego przedłużono do lat pięciu.
W maju państwo Lisowie znów rozpoczynają swoją drogę przez polską
biurokrację. Powiedzieli, że aby otrzymać kartę pobytu na rok pani
Irena musi mieć legalną pracę. Dzięki uprzejmości pana Sokołowskiego
żona pana Czesława otrzymała pół etatu w siedzibie Funduszu Ochrony
Środowiska.
Rok temu Romek dostał ataku astmy, do tego przyplątało się
zapalenie płuc. Dzieci nie miały wówczas polskiego obywatelstwa.
Państwo Lisowie musieli opłacić pobyt dziecka w szpitalu. Aby opłaty
były jak najmniejsze, lekarz hospitalizował Romka tylko trzy dni (
540 zł), a powinien dwa tygodnie. Za prywatne wizyty nie wziął ani
grosza. Teraz, gdyby pani Irena zachorowała, również musieliby pokryć
koszty leczenia, mimo że pan Czesław i ich dzieci są Polakami i mają
polskie obywatelstwo, a on sam i żona pracują.
Bóg prowadzi
Choć przed nimi jeszcze długa droga, by poczuć się u siebie, nie żałują decyzji przyjazdu do Częstochowy. Tu, w ogrodzie parafialnym, rokrocznie odbywają się majówki, na które przychodzi wielu parafian, by przy akompaniamencie akordeonu pana Czesława śpiewać pieśni miłe sercu każdego Polaka. Wiele z nich ułożyli i skomponowali Polacy z Kresów, wszystkie doskonale zna pan Czesław z lat dzieciństwa, śpiewała mu je babcia. Czerwony pas, My, Pierwsza Brygada, Sokoły... - te pieśni i wiele innych pan Czesław śpiewa w czasie niepodległościowych bali organizowanych rokrocznie w hotelu "Polonia", a razem z nim śpiewa cała sala. Odwiedziła ich już mama pana Czesława, cieszy się, że syn jest blisko Kościoła. Przyjeżdżają do nich księża z Kołomyi. Mają tu życzliwych sąsiadów. Nie żałują. Jak mówią: "Bóg dobrze prowadzi" .